Blog   |  Salwador – Z maczetą u pasa

Salwador – Z maczetą u pasa

Do Salwadoru? – ale po co

„Jedziecie do Salwadoru? Po co, przecież tam jest niebezpiecznie i nie ma nic ciekawego.” – z takim stwierdzeniem spotykaliśmy się zazwyczaj, kiedy oznajmialiśmy napotykanym przez nas podróżnikom, do jakiego kraju mamy zamiar się wybrać. Rzeczywiście państwo to nie cieszy się wśród turystów zbyt wielkim powodzeniem. Gwatemala, czy niektóre regiony Hondurasu aż pękają w szwach od przybyszów z Ameryki Północnej czy Europy, podczas gdy Salwador nadal pozostaje w dużej mierze tierrą incognitą. Cóż, kraj ten okryty jest raczej złą sławą. Dziedzictwo wojny jest tutaj bowiem spore – wyniszczenie kraju (później dołożyły się do tego jeszcze klęski naturalne – jak potężne trzęsienie ziemi w 2001 roku czy chociażby ostatni huragan Stan) oraz powszechność posiadania broni przez obywateli. Salwador nie ma również takich światowej sławy atrakcji jak ruiny Majów w Tikalu (Gwatemala) czy Copanie (Honduras), które mogłyby przyciągnąć tłumy. Podróżowanie po miejscach nieturystycznych ma jednak swój olbrzymi urok – i dlatego między innymi zdecydowaliśmy się odwiedzić ten położony nad Oceanem Spokojnym skrawek Ameryki Środkowej.
Salwador to najmniejszy i najbardziej zagęszczony kraj w tej części kontynentu. Mniejszy jest od Belize, a ludności ma tyle, co duży sąsiad Honduras – prawie 7 milionów. Bogaty jest w wulkany, jeziora, plaże. Jako jedno z wartych odwiedzenia miejsc wymienia się Suchitoto, które jest ponoć ładnym kolonialnym miasteczkiem, przypominającym nieco gwatemalską Antiguę, zanim dotarła do niej fala podróżników. My w tym nieturystycznym kraju obraliśmy jednak dosyć nieturystyczną trasę. Udaliśmy się najpierw do niewielkiej miejscowości Sonsonate, później do stolicy – San Salwador, aż w końcu pomknęliśmy na północny – wschód do Perquin – miejsca, które w czasie wojny domowej było bastionem rewolucjonistów. Zanim jednak przejdziemy do relacji z naszej podróży opowiemy trochę o przeszłości tego nadmorskiego liliputa.

Historia Salwadoru – latynoamerykański standard

Historia Salwadoru potoczyła się według często powtarzającego się latynoamerykańskiego schematu – wyzwolenie się spod kolonialnego zwierzchnictwa Hiszpanii w XIX wieku, z zachowaniem w dużej mierze systemu feudalnego, czyli ziemi znajdującej się w rękach niewielkiej grupki rodzin, przy jednoczesnym zepchnięciu Indian do całkowicie drugorzędnej pozycji w kraju. W 1932 roku powstała Środkowoamerykańska Partia Socjalistyczna. Założona została przez Augustyna Farabundo Martiego (współpracował on między innymi z sandynistami w Nikaragui). Partia ta stanęła między innymi w obronie praw Indian. Rząd wojskowych odpowiedział na to masowymi mordami ludności indiańskiej. Zabijano każdego o nieodpowiednich rysach twarzy. Wskutek tego Indianie stanowią dzisiaj jedynie 1 % populacji Salwadoru.
W następnych latach do władzy dochodziły różne siły – w większości były to jednak wojskowe junty popierane przez Stany Zjednoczone (działo się to w latach zimnej wojny, kiedy to USA walczyły o wpływy w regionie, chroniąc państwa Ameryki Środkowej przed eksportem rewolucji z Kuby). W 1980 roku rozpoczęła się wojna domowa. Powstała lewicowa guerilla FMLN (Front Wyzwolenia Narodowego im. Farabundo Martiego), która rozpoczęła walkę z rządem. Morderstwa dokonywane były z obu stron – zarówno rządowej jak i ze strony guerilleros. FMLN opanowała głównie tereny na północy i wschodzie kraju. W 1992 roku doszło w końcu do zakończenia konfliktu. FMLN przekształciła się w partię polityczną i od tej pory prowadzić będzie walkę w ramach demokratycznego systemu. Jej głównym przeciwnikiem jest po dziś dzień prawicowa Arena.

Pierwsze wrażenia

Jak już wspomnieliśmy na początku zwiedzanie krajów nieturystycznych ma swój olbrzymi urok. Wjeżdżając do takiego kraju czujesz bowiem zazwyczaj, że zaczyna się prawdziwa przygoda. Do granicy gwatemalsko – salwadorskiej docieramy o wiele później niż to było planowane. A naszym marzeniem było dotarcie tego dnia aż do samej stolicy. Mijamy most graniczny na piechotę i spostrzegamy pierwszych uzbrojonych żołnierzy, którzy z zaciekawieniem zerkają w naszą stronę. Ręką pokazują na obszerny gmach, w którym mamy zostać poddani kontroli paszportowej. Jest gorąco, pot leje się z nas strumieniami i miesza z wszechobecnym brudem. Nasze plecaki schowane są w worki od cukru, co zapewne potęguje nasz żałosny wygląd. Cieszy nas za to dość ładny widok na rzekę i okoliczne zielone wzgórza, który nie będzie nas opuszczał w tym miniaturowym kraju.
Przywitano nas miło i z lekkim niedowierzaniem. Oprócz nas na granicy nie ma żadnych turystów. Celnik wielokrotnie pyta o cel naszej podróży. Dość długo wyjaśniamy mu, co to jest Hospitality Club1 i że właśnie przyjechaliśmy tu, aby poznać kraj i odwiedzić członków tego klubu. Celnik jeszcze sprawdza coś w dokumentach i pyta dyskretnie swojego kolegi, czy Polacy to właściwie muszą cos płacić przy wjeździe. Na chwilę wstrzymujemy oddech, bo czasem taki wydatek, to poważne nadszarpnięcie podróżniczego budżetu. Przykładowo w Belize przy wyjeździe zapłaciliśmy 18,5 dolarów amerykańskich za samo przekroczenie granicy i możliwość opuszczenia tego karaibskiego minipaństwa. I właściwie każdy kraj Ameryki Środkowej oprócz Kostaryki wymaga opłaty granicznej. Okazuje się jednak, że Salwador należy do tych krajów, które na granicy nie łupią swoich gości. Na odchodne dostajemy nawet piękną mapę całego państwa z zaznaczonymi atrakcjami turystycznymi.
Zaczepiamy pierwszy samochód opuszczający punkt kontroli granicznej i odnosimy od razu autostopowy sukces w tym ponoć tak niebezpiecznym kraju. Kierowca może nas zabrać 50 km w naszym kierunku. Ma pickupa, siadamy więc z tyłu. Ku naszemu przerażeniu transportuje on wielki pojemnik z gazem, który pewnie w każdej chwili mógłby wybuchnąć. Pojemnik cieszy się wyjątkowo dużym zainteresowaniem miejscowej policji. Jesteśmy kontrolowani dwukrotnie. Funkcjonariusze zerkają wścibsko też na nasze plecaki i pytają się, czy nie mamy broni lub narkotyków. Na szczęście nie wpadają na pomysł by sprawdzać ich zawartość, nie dlatego, że coś przewozimy, ale z uwagi na niepotrzebną stratę czasu.
Obserwujemy łapczywie mijane miejscowości. Salwador zaskakuje nas stanem dróg. Są dobrze oznakowane, nie mają dziur i można mknąć po nich z zawrotną prędkością. Niestety widzimy też pierwsze niepokojące widoki. Jest dużo ludzi z bronią palną na ulicach. I tych z maczetami. A jak się później okaże – maczeta i Salwadorczyk to dwa nierozłączne elementy tak jak Argentyńczyk i jego ukochana mate. Przychodzą nam na myśl skojarzenia z Polską szlachecką, kiedy każdy nosił broń i sam w miarę konieczności bronił się i wymierzał sprawiedliwość. Marcin ze swoją maczetą, bujnym zarostem i groźnym spojrzeniem idealnie wtapia się w otoczenie, co na pewno jest dużym plusem, jeśli chodzi o nasze bezpieczeństwo.
Naszą uwagę zwraca kolejny szczegół. Otóż właściwie nie ma skrawka terenu położonego przy drodze, który nie byłby zabudowany. Oprócz normalnych domów widzimy te zbite z tektury, w tak strasznym stanie, że gorszych w całej naszej dotychczasowej wędrówce nie widzieliśmy. Przed nimi bawią się półnagie i brudne dzieci. Później kojarzymy ten fakt z wielką liczbą uciekinierów wojennych, których konflikt zbrojny pozbawił dachu nad głową. Dochodzi do tego duża ilość mieszkańców na kilometr kwadratowy. A więc wjechaliśmy do kraju o pięknych drogach, oszpeconych przydrożnymi slumsami.
Po 2 godzinach jazdy docieramy do Sonsonate, miejscowości oddalonej o 60 km od stolicy. Lądujemy w pobliżu obskurnego dworca autobusowego, pełnego – podobnie jak w innych krajach regionu, kolorowych Chickenbusów.2 Tutaj do takiego autobusu czeka się w długiej kolejce. Nie trwa to jednak długo, bo podjeżdżają one co parę minut. Cena powala nas swoją niskością. W Salwadorze walutą jest dolar. O ile jednak w ojczyźnie tego pieniądza – w Stanach za mniej niż dolara nie można kupić prawie nic, tutaj cena 1 $ wydaje się już dość wygórowana. Za większość podstawowych towarów i usług płaci się bowiem w centach. Dojazd do stolicy kosztuje na przykład 0,7 dolara. Przyglądamy się tłumom oczekującym na dworcu. Salwadorczycy bardzo różnią się od mieszkańców Gwatemali. Tu jak pisaliśmy wymordowano ludność indiańską. Stąd też biali przybysze nie mieli aż takich możliwości mieszania się z miejscowymi. Widać to po twarzach mieszkańców, które są bardzo europejskie. Istnieją tu wioski potomków Majów, lecz są nieliczne i zaznaczona na mapie, jako atrakcja turystyczna.
Znajdujemy hotel – 5 dolarów za 2 osoby. Bez namysłu bierzemy, co nam dają. Pokój jest duży, łóżko wygodne, ale coś tu jest nie tak… Szybka analiza… Metalowe potężne drzwi z zamykanym okienkiem pośrodku. Nad nimi, na dosyć dużej wysokości zawieszony kołchoźnik, z którego zresztą wkrótce zaczyna wydobywać się głośna muzyka. Zaraz zaraz… Czy my przypadkiem nie jesteśmy na komisariacie czy w niewielkim więzieniu, przerobionym naprędce na hotel…? TAK, to musiał być kiedyś areszt na komisariacie! Pomysłowy jest lud Salwadoru! Wychodzimy jeszcze coś zjeść i za 1 dolara dostajemy potężny kawał mięsa z ryżem, sałatką i napojem. Po kolacji udaje się nam dodzwonić do Santa Tekli – przedmieść San Salwador, gdzie mieszka host3 z HC, który jak się okazuje może nam udzielić gościny. Możemy teraz spokojnie udać się do naszego „więzienia” na luksusowy odpoczynek

San Salwador – miasto pulsujące od brudu i gorąca

Chickenbusem pomykamy w stronę stolicy – San Salwador. Wysiadamy na przedmieściach w Santa Tekli, gdzie oczekuje na nas host z Hospitality Club. U niego spędzimy najbliższą noc. Santa Tekla wygląda porządnie i spokojnie, tylko na ulicach sporo policji i wojska z bronią. Domy pooplatane są ze wszystkich stron drutami kolczastymi. Mama naszego gospodarza ostrzega nas, że w stolicy jest bardzo niebezpiecznie i żebyśmy na siebie uważali. Tyle razy słyszeliśmy już w tej podróży podobne ostrzeżenia, że nie bierzemy ich sobie za bardzo do serca.
Do San Salwador wjeżdża się trochę, jak do jakiejś dużej, nowoczesnej metropolii. Jedziesz bardzo ładną szeroką drogą, tylko jak spojrzysz na boki, to w oddali widać sklecone jeden przy drugim tekturowe domki, wspinające się aż na wzgórza.
To miasto wręcz pulsuje od gorąca, hałasu i brudu. My pulsujemy razem z nim, aż do wycieńczenia. Po kilku godzinach jesteśmy brudni i zmęczeni. Nagle z chłodnej Gwatemali przerzuciliśmy się w klimat gorący i duszny. Wszędzie na ulicach śmieci. Całe centrum opanowane jest przez bazar, ciągnący się w nieskończoność kilkoma głównymi ulicami. Obrzydliwe pawilony oblepiają budynki Teatru Narodowego i Palacio Nacional. Sprzedawcy i walające się odpadki rozlewają się aż po bramy katedry i innych kościołów. Czasem nie możemy znaleźć wejścia do jakiegoś budynku, bo wszystko obstawione zostało przez stragany. Śmierdzi. Do tego dochodzi ryk muzyki – w co drugiej budzie sprzedają CD – i ludzkich głosów, brzmiących czasem zupełnie nieludzko… UN DOLAR, UNDOOLAR, UUUUUNDOOOOOOOOOOOOLAAAAAAAR!!!!!!!!!!!!!!!!! Za dolara możesz tu kupić chyba wszystko.
Poza tym – widoki znane nam już z Ciudad Guatemala. Druty kolczaste i wszechobecni ludzie z bronią – zarówno z maczetami, jak i z bronią palną. Turystów w ogóle prawie nie widać. Jedynie w katedrze, znajdującej się na Plaza Barrios przemieszczają się niewielkie grupki zwiedzających. Trzeba przyznać, że jest to kościół o ciekawej architekturze i kolorystyce – zarówno jego nowoczesna fasada jak i wnętrze robią wrażenie. Ładnie prezentują się malowidła na kopulastym suficie nad ołtarzem. Miasto generalnie mogłoby uchodzić za ładne, gdyby nie stragany, które opanowały centrum
Po wylegitymowaniu i odczekaniu godziny można wejść do Pałacu Narodowego. Strażnik wydaje się nieco zdziwiony, że ktoś pragnie zwiedzić ten budynek. Jest to zdziwienie o tyle nieuzasadnione, że wnętrze Pałacu jest ładne, a na jego porośniętych zielenią licznych dziedzińcach można chwilę odpocząć od gwaru miasta. W centrum bowiem trudno wytrzymać dłuższy czas. Przedzieranie się przez potężny bazar wykańcza. Można wyrwać się z paszczy sprzedawców i przespacerować szeroką aleją Alameda Roosevelt, zmierzającą w stronę dużego parku Cuscatlan. Jeżeli powędruje się dalej dojść można do niewielkiego skwerku Plaza las Americas, na którym wznosi się figura Chrystusa Zbawiciela Świata, na tle pięknego wulkanu. Trzeba jednak uważać przy robieniu zdjęć. Do nas przyczepia się policjant chroniący pobliskiego biurowca, mówiąc, że fotografowanie tego budynku jest zabronione. Legitymuje nas i mamy nieprzyjemne wrażenie, że chce wyciągnąć od nas jakaś łapówkę. Na szczęście jednak mylimy się i puszcza nas wolno.
Z tego męczącego miasta z przyjemnością uciekamy z powrotem na przedmieścia – do spokojnej Santa Tekli. Spędzamy miły wieczór z naszym hostem, który najpierw pokazuje nam wielkie i eleganckie centra handlowe, a później zabiera nas na pupuse. Jest to tradycyjna, bardzo smaczna potrawa z tortilli robionych z masy ryżowej, w które zawija się fasolę, ser, mięso. To wszystko posypuje się posiekaną kapustą i polewa pomidorową salsą. Pupuse, jak wiele innych rzeczy stoją na drodze do przyjaźni salwadorsko – honduraskiej. Obie te nacje uważają tę potrawę za typową tylko i wyłącznie dla swojego kraju, zarzucając sąsiadowi marne naśladownictwo rodzimej sztuki kulinarnej. Nie tylko jednak pupuse stały się kością niezgody między tymi państwami. Do najpoważniejszego konfliktu doszło pod koniec lat 60, kiedy wybuchła tu 5 – dniowa wojna futbolowa. Piłka nożna była tutaj jedynie pretekstem, kroplą przepełniającą czarę goryczy. Problem od lat polegał na tym, że przeludnionemu Salwadorowi brakowało ziemi i jego mieszkańcy zaczęli zagarniać i zagospodarowywać ziemię honduraską. Po dziś dzień istnieją tereny sporne po między tymi krajami. Nasz host mówi, że woli do Hondurasu nie jeździć, bo z salwadorską rejestracją samochodu może mieć problemy.
Z San Salwador chcemy wyjechać autobusem na północny – wschód kraju. Aby tego dokonać udajemy się na dworzec. Jest to jedno z koszmarniejszych miejsc, jakie widzieliśmy w czasie całej naszej wyprawy. Oblepiają nas od razu ze wszystkich stron drący się w niebogłosy autobusowi naciągacze. Mamy wrażenie, że rozszarpią nas za moment na kawałki. Każdy stara się przekonać, że jego firma oferuje najlepsze usługi. A po ubitej ziemi, między stojącymi autobusami czołga się na rękach mężczyzna bez nóg i błaga o jałmużnę. Kolejna zapomniana ofiara wojny?

Perquin – bastion rewolucji

Zanim dotrzemy do Perquin, będziemy mieli okazję doświadczyć czegoś, czego w żadnym kraju Ameryki Łacińskiej od Kuby po Brazylię nie doświadczyliśmy w takiej skali. To autobusowi sprzedawcy. Są ich setki. Wykorzystując każdy najmniejszy postój autobusu, wlewają się do wnętrza niczym rój owadów, krzykiem i zapachem jedzenia wypełniając całą wolną przestrzeń. Zdarza się, że jest ich więcej niż samych pasażerów, a oferują do sprzedaży często ten sam produkt. Przesiadkę mamy w San Miguel, czystym, ładnym kolonialnym mieście, którego stare, kolorowe domy, pokryte czerwoną dachówka, zachęcają do odwiedzin.
Od Perquin dzieli nas parę godzin jazdy. Jest to mała miejscowość na głębokiej salwadorskiej prowincji, przy granicy z Hondurasem. Lonely Planet opisuje ją jako totalny highlight ze względu na mieszczące się tam muzeum wojny. Cóż, że temat wojny w Salwadorze jak najbardziej nas interesuje, zdecydowaliśmy się tutaj przyjechać.
Miejscowość, jeżeli pominąć walające się wszędzie śmieci, jest ładna i sympatyczna. Znajdujemy niezbyt tani hotel za 10 dolarów za pokój i ruszamy zobaczyć muzeum.
Już z daleka, z umieszczonego na budynku z kasami plakatu uśmiecha się sie do nas Che Guevara i inni bohaterowie guerilli. Okazuje się, że nie jest to żadne muzeum wojny tylko muzeum rewolucji, i do tego nie najwyższych lotów… Przede wszystkim czyste fakty odnaleźć tu trudno. Wszystko twórcy tej ekspozycji ukazali bardzo jednostronnie. Jest to po prostu muzeum – pomnik, wzniesiony FMLN, czyli salwadorskiej guerilli, która w tym regionie kraju była najsilniejsza. Zresztą nadal jest. Tyle tylko, że teraz już jako legalnie działająca partia polityczna. Kiedy w pozostałych częściach Salwadoru dominują plakaty prawicowej Areny, tutaj wszędzie reklamują się ludzie, kandydujący z list spadkobierczyni lewicowej guerilli.
Ciekawie jest zobaczyć stare zdjęcia z manifestacji i walk, obejrzeć twarze guerilleros i przyjrzeć się z bliska temu, jak to wszystko wyglądało z ich punktu widzenia… Ale tak naprawdę nie różni się to specjalnie od zdjęć widzianych na Kubie w mauzoleum Che, czy innych oglądanych wielokrotnie w książkach o tematyce latynoamerykańskiej. Do tego jeszcze pomieszane są fakty z ostatniej wojny i z wydarzeń lat 30, kiedy to powstała pierwsza socjalistyczna partia Salwadoru. Cóż… po tym muzeum spodziewaliśmy sie jednak czegoś więcej. Ale warto było przyjechać do Perquin chociażby ze względu na przepiękne krajobrazy, jakie przyszło nam zobaczyć z punktu widokowego, umieszczonego na szczycie pobliskiej góry. Olbrzymia przestrzeń poprzecinana pasmami górskimi rozciągającymi sie aż – hen hen do Hondurasu. To tutaj właśnie, lotnictwo salwadorskie rozpoczęło swoje żniwa w czasie wojny futbolowej.
Tego samego dnia wieczorem udajemy się do pupuserii. Jemy, a przy stolikach obok siedzą miejscowi chłopi. Jest nawet jeden człowiek z pistoletem u pasa (później sie okazuje że to policjant z pobliskiego komisariatu). Leci kreskówka Tom and Jerry. Zabawne. Wszyscy dorośli przecież i poważni ludzie wraz z przedstawicielem miejscowych władz wybuchają śmiechem, kiedy myszce po raz kolejny udaje sie w cos wrobić kota lub kiedy kot zostaje po raz kolejny zmiażdżony albo spalony… Ach ta globalizacja!
Pod koniec dnia jesteśmy jeszcze świadkami włamania…, którego sami dokonaliśmy. Właściciele naszego hotelu gdzieś sobie poszli, nie zostawiając nam uprzednio kluczy. Postanowiliśmy, więc dostać się do niego w niezwyczajny sposób.. Korzystając z tego, że Marcin dość schudł w czasie całej podróży, przecisnął się przez szparę między dachem a ścianą boczną budynku, lądując prosto w wychodku hotelowym. Kiedy zobaczyły to miejscowe dzieci zaczęły krzyczeć: POLICJA! POLICJA! No nie no, naprawdę komedia… W jednym z najniebezpieczniejszych krajów Ameryki Centralnej jedynego przestępstwa, z jakim się stykamy dokonujemy… my sami… tak , że aż przestraszyły sie nas salwadorskie dzieci.
Salwador miło zapisał się w naszej pamięci. Można spotkać tu sympatycznych ludzi, dumnych ze swojej ojczyzny, rozkoszować się pustymi plażami Pacyfiku, czy zaszyć wśród gór przeplatanych wulkanami. Na pewno warto tu przyjechać, do czego wszystkich zachęcamy.

Komentarze facebookowe

komentarze (y)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.